Skocz do zawartości
Gracze online

 

 

jjordan

Gracz
  • Postów

    86
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

Informacje dodatkowe

  • Discord
    mf.jjordan

Ostatnie wizyty

4 735 wyświetleń profilu

Osiągnięcia jjordan

Stały bywalec społeczności

Stały bywalec społeczności (8/14)

  • Well Followed
  • To już rok!
  • Mówca
  • Raczkujący
  • Dusza towarzystwa

Najnowsze odznaki

351

Reputacja

  1. jjordan

    Ruby Cooper

    CHAPTER III | A NEW DAWN FADES To był wyjątkowo ciepły, letni dzień. Matka wybudziła mnie jak co rano z głębokiego snu, wpierw dobijając się do moich drzwi, a potem drąc się - jak nie o tym, że spóźnię się do szkoły, to o syfie jaki panował w moim pokoju. Kacowy ból głowy nie pozwalał mi zasnąć ponownie, ale też nie zachęcał do pośpiesznego zaczęcia dnia. Spędziłam dobre dziesięć minut kontemplując za i przeciw, aż w końcu zebrałam w sobie na tyle sił, by zwlec się z łóżka na nogi miękkie jak z waty. Co ja robiłam dzień wcześniej...? Przez głowę przeleciało mi tysiąc wspomnień, aż w końcu zlokalizowałam to jedno właściwe - koncert. Mało tego, koncert, na którym byłam wraz z Cerys. Chwyciłam za koszulkę z ziemi i powąchałam ją, sprawdzając jej stan świeżości. Może nie pachniała najlepiej, ale nie było czasu na pranie; chciałam jak najszybciej ewakuować się z tego miejsca, nim moi rodzice znowu zaczęli na mnie wieszać psy. Nie wzięłam nawet śniadania. Kłóciliśmy się już od tygodni i niezbyt specjalnie chciałam patrzeć się im w ogóle w oczy. Nawet się nie pożegnałam, chwyciłam jedynie za klucze z miski i trzasnęłam drzwiami. Davis nie należało do najprzyjemniejszych miejsc. Codziennie musiałam przemykać obok lokalnych bezdomnych ćpunów, wykręcając się z dawania im jakichkolwiek pieniędzy. Niektórzy byli okej i rozumieli, że nic przy sobie nie mam, ale byli też ci bardziej nachalni, którzy rozumieli tylko przemoc. Ale nie tego dnia. Doszłam bez problemu do lokalnego 24/7 na skrzyżowaniu i kupiłam swoją ulubioną sodę, jak to miałam już w zwyczaju. Mimo migreny, mimo upału, czułam się... dobrze. Po raz pierwszy od długiego czasu. Gdy tylko wyszłam ze sklepu, poczułam czyjąś dłoń na swoim barku, której towarzyszył nieprzyjemny komentarz. "Hej, lala!", rzekła osoba za mną. Zlał mnie zimny pot, a każdy włos na moim ciele stanął dęba. Nie byłam gotowa, ale wiedziałam, co się szykuje. Obróciłam się gwałtownie, dzierżąc szklaną butelkę oranżady w dłoni jak pałkę, uniesioną nad głową i gotową do uderzenia. Dopiero wtedy zobaczyłam twarz Cerys; wykrzywioną w szyderczym uśmiechu, z trudem powstrzymującą napływ śmiechu. Odetchnęłam z ulgą, z wkurwieniem spychając jej dłoń. W głębi duszy jednak cieszyłam się jednak na jej widok, starając się ukryć swój uśmiech. Do teraz pamiętam jej długie, kasztanowe włosy, zadziorny nos i szeroki uśmiech, który potrafił topić nawet te najbardziej zlodowaciałe dusze. Gdyby nie jej pieszczochy i przekłute po całej długości uszy, nie wyróżniałaby się na tle innych nastolatek. Była jednak kimś zupełnie innym, niż wszystkie inne dziewczyny w jej wieku. Może właśnie dlatego tak dobrze się przyjaźniłyśmy. Stała przede mną, nawet nie wzdrygając się na moją próbę ataku. Moja przyjaciółka, moja bratnia dusza, mój anioł stróż. Znała mnie już na wylot i dobrze wiedziała jakich reakcji mogła się spodziewać. - "Jak życie, mała?" - usłyszałam - "Damn, wywinęłam na Tobie niezły numer wczoraj, co? Wyglądasz jak gówno, Ruby." Zaśmiała się. Dźwięk, którego nie słyszałam już od długiego czasu. Choć nie brzmiał tak jak zawsze. Brzmiał... inaczej, lecz dalej wzbudzał u mnie takie same uczucie ukojenia. Jak balsam na wszystkie moje zmartwienia. - "Pieprz dzisiaj tą szkołę, i tak już jesteś spóźniona. C'mon, Chris robi próbę w garażu. Nie chcesz tego przegapić, wierz mi." - powiedziała. Chwyciła mnie za dłoń i zaczęła prowadzić w kierunku garaży, które zdążyłam już dobrze poznać. W oddali spostrzegłam samochód mojej matki jadącej do pracy; jadącej w naszym kierunku. Szybko schowałam się za Cerys, nadal spoglądając za szkarłatnym autem. Nagle przestałam czuć jej ciepły dotyk. Spojrzałam przed siebie, widząc jedynie ciemność. Budynki, ludzie, samochody... wszystko zniknęło. Instynktownie spojrzałam za siebie, ale przywitała mnie jedynie ta sama pustka. Gdzie jestem...? Gdzie jest Cerys...? Co się dzieje...? C o d a l e j . . . ? ~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~ Otwierając oczy, znowu przywitała mnie ciemność; moja stara znajoma. Wyciągnęłam rękę i po omacku próbowałam chwycić za włącznik od lampy, choć sztorm panujący w mojej głowie skutecznie mi to utrudniał. W końcu jednak udało mi się odpalić światło, rozświetlając zmrok. Rozejrzałam się po pustym pomieszczeniu, sprawdzając czy nadal aby na pewno jestem w tym samym miejscu. Większość wydawała się znajoma - telewizor, futerał na gitarę, amplifikator, moja torba z ciuchami, moja gitara elektryczna... Ale były też elementy, których nie pamiętałam aż tak dobrze, jak pusta butelka tequili pod kanapą, czy pusta samarka i lufka leżąca na stole. Choć te wyjaśniałyby dlaczego wszystko tak okrutnie wiruje. Dobrze znałam ten sen, a mimo to nadal dawałam się mu nabrać. Koszmar, który nawiedzał mnie od lat, torturujący mnie jej twarzą i życiem, które już nie istnieje. Kiedy już zaczynam myśleć, że pogodziłam się z przeszłością, każda pobudka boleśnie przypomina mi, że tak nie jest. Całkiem to śmieszne - mówią, że czas leczy rany, lecz te nawet nie zaczęły się jeszcze goić. Co dzień przemierzam ląd z otwartą raną, na którą nalepiony jest jedynie plaster. W końcu nie mogłam się poddać. To jeszcze nie był mój czas. Co dalej... To pytanie siedziało mi w głowie od tygodni, spędzając sen z powiek. Pierwszym krokiem było wynajęcie pokoju i przeprowadzenie się spowrotem do Santos. W końcu ile można jeździć po całej Ameryce? Potrzebowałam odpocząć. Choć może mieszkanie przy Del Perro nie było najlepszym pomysłem... ale przynajmniej tanim i szybkim. Wynajęłam pokój z jakimś gościem - Jimmy'm. Cichy typ, raczej ma się ku sobie, a większość nocy i tak go nie ma, więc całe mieszkanie mam głównie dla siebie. Nastał jednak czas na coś więcej. Moje libacje i 'beztroskie' życie nabijały koszta, a wraz z nimi moje konto kurczyło się coraz bardziej. Jeszcze miesiąc, a zaczęłabym wracać do punktu, z którego startowałam kilka lat temu. Walenie w chuja z brzuchem do góry odpadało z moich planów na życie. Chwyciłam za swój stary tablet graficzny, odpaliłam nowy plik o rozmiarze A4 i zaczęłam mazać na nim plakat. Nic ekstrawaganckiego, ot po prostu coś bijącego w sedno. Pośpiesznie narzuciłam na siebie ciuchy, które od tygodnia leżały na krześle obok. Chwyciłam za klucze do minivana, portfel i plecak, zbiegając na dół. Nie miałam pewności, że mój plan zadziała, ale musiałam spróbować. Ten plan męczył mnie od lat, i czas najwyższy było go zrealizować. Dojechałam w końcu do drukarni na drugim końcu miasta, po drodze zgarniając jakąś małą pizzę na wynos. Weszłam do środka, dałam im plik do druku i... pozostało mi czekać. Świeżo wydrukowane plakaty wsadziłam do plecaka i ruszyłam spowrotem w kierunku domu. Byłam już ledwo przytomna - insomnia, alkohol, narkotyki; wszystko powoli zaczęło się kumulować i wyniszczać mnie od środka. Jeszcze do niedawna potrafiłam w taki sposób balować do białego świtu, a teraz? Wiek zaczął mnie doganiać. Humor nie zachęcał mnie nawet do odpalenia radia, więc mojej podróży towarzyszył jedynie szum opon trących po asfalcie i stukot kierunkowskazu. W końcu jednak dotarłam na miejsce - Vespucci Beach Parking. Chwyciłam za swój plecak, zamknęłam auto i dalej ruszyłam już na piechotę. Z plakatami i taśmą w dłoni przemierzyłam cały deptak, obklejając okoliczne słupy i stoiska swoim bohomazem. Wędrówkę kontynuowałam wzdłuż plaży Vespucci, aż w końcu dotarłam piechotą do domu, na Del Perro. Konałam. Bezsenność czy nie, czułam, że jeszcze kilka minut i po prostu stracę przytomność. Porzuciłam więc projekt i udałam się do swojej klatki, wymijając po drodze jednego z lokalnych skinheadów proponującego mi prochy w zamian za seks. Wtedy jakoś mi to już nie przeszkadzało. Nie dość, że było to normalne w tym rejonie, to byłam zbyt zmęczona na jakąkolwiek konfrontację. Wróciłam do mieszkania, zrzuciłam z siebie jedynie buty i plecak, a w reszcie ciuchów jebnęłam się jak długa na wersalkę usłaną brudnymi ciuchami. ~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~ Plakaty okazały się całkiem niezłym trafem. Odzew był zdecydowanie większy, niż się tego spodziewałam. Nie robiłam sobie wielkich nadziei. Byłam raczej przygotowana na kolejną gorzką porażkę. Jednak tym razem na drugim końcu tunelu niemrawo tlił się mały płomyk, dzielnie stawiając czoła podmuchom. Pierwsza odezwała się Sloane Cuttler. Nie była do końca tym, czego oczekiwałam... ewidentnie laska, która dbała o siebie w ten czy inny sposób, schludnie i skromnie ubrana i nazbyt przyjemna w rozmowie. Nie wiem, czy to ja już tak przesiąkłam złym towarzystwem, czy to ona pchała się w nie to towarzystwo, które powinna. Mimo uprzedzeń, postanowiłam dać jej szansę. Nie byłam do końca w pozycji do wybrzydzania, więc chwyciłabym się nawet brzytwy jeśli bym musiała. Umówiłyśmy się na spotkanie w Total Explode - lokalnej spelunie, do której miałam zaledwie kilka kroków ze swojego bloku. Fatalny pomysł, jak się okazało, bo akurat tego wieczoru banda skinheadów postanowiła zorganizować koncert, a naszą gadkę co chwilę przerywały albo ćpuny, albo głośne krzyki napieprzonych w trzy dupy klientów przy barze. Ale wydawała się okej - miała doświadczenie i na perkusji, i na gitarze. Miała nawet wystarczająco dużo jaj, żeby wparować podczas koncertu na scenę i zastąpić niedomagającego perkusistę. Drugi odezwał się Dustin, basista. Koleś jednak chyba dostał zimnych nóg, bo gdy tylko ustaliliśmy jakieś miejsce spotkania, kompletnie przestał odpisywać. Trzeci z kolei odezwał się Caleb Javornick, którego demo odkładałam przez kilka dni nim w końcu je sprawdziłam. Było przezajebiste i nawet dość zabawne, jak śmigał na swojej desce i co chwilę rył twarzą o asfalt, ale... nie odpisałam. Nie chciałam mu robić nadziei, szczególnie z miejscem na perkusji obiecanym Sloane. Los jednak działa w zabawny sposób i dziwnym trafem spotkaliśmy się przez wspólnych... "znajomych". Ale do tego wrócę zaraz. Trzecią, niespodziewaną osobą okazał się niejaki Clayton, chociaż kazał nazywać się Nomad. Fuck, jakbym już wtedy wiedziała ile kłopotów ten gość ze sobą przyniesie, może nigdy nie brałabym go pod skrzydła. Ale to teraz nieistotne. Nie znałam go, a znalazł mnie w iście tajemniczy sposób. Zaczepił mnie w Vanilla Unicorn - najpopularniejszym klubem striptizerskim w całym stanie. Jak wylądowałam u striptizerek? Nie mam bladego, kurwa, pojęcia. Bynajmniej nie było to dla tancerek. Jedyne, co motywowało by mnie do wyjścia w takie miejsce to albo alkohol, albo biznes. A że byłam tam ze Sloane, pewnie załatwiałam obie rzeczy na raz. Z resztą, miałam ostrą potrzebę najebania się gdzieś indziej niż we własnych czterech ścianach, gadając sama do siebie pogrążona w pijackim delirium. Nomad był wypisz wymaluj anarchistą - nie tyle rebeliantem, co rewolucjonistą, a jak na mój gust był całkiem charyzmatyczny. Koleś miał jakąś przeszłość muzyczną, chociaż poza jego jednym kawałkiem nie byłam w stanie doszukać się o nim niczego więcej. Był pieprzoną zagadką. Może to właśnie dlatego aż tak mnie zaciekawił...? Wymieniliśmy się kontaktami i wypiliśmy kilka drinków, łapiąc przy tym wspólny język. Dołączył się do nas też jeden typ, od którego wyciągnęłam kilka gramów koksu - ten sam, u którego wylądowaliśmy na afterze w jakiejś melinie na El Burro, gdzie przespałam i przerzygałam całą noc. Okazało się, że kumplował się z nikim innym, jak z Caleb'em. Yeah, mówiłam, los potrafi nieźle napierdolić w życiu. Rzadko kiedy ktoś ma okazję popisać się dwa razy, lecz jemu akurat się to udało. Resztę nocy spędziliśmy na imprezowaniu najlepiej, jak umieliśmy - z instrumentami w łapach, oddani ekstazie, zgrzani i przepoceni. To była kompletna improwizacja; kilka znanych riffów i breakdown'ów starczyło, by się wyszaleć. Każdy z nas był i tak za bardzo wstawiony, by cokolwiek z tego pamiętać. Momenty takie jak te przypominają mi dlaczego w ogóle podniosłam gitarę w pierwszej kolejności. Dlaczego w ogóle nadal tak usilnie pchałam się w te grząskie bagno, które ciągnęło mnie w dół. Traciłam kontrolę, goniąc za marzeniem, które zawsze zdawało się uciekać gdy było już na wyciągnięcie ręki. Narkotyki uśmierzały jedynie ból, ale nigdy nie leczyły skutków. Nadal nie wiem, czy robiłam to wszystko dla siebie, czy dla niej. Czy chciałam zostawić po sobie jakiś ślad, nim odejdę? Czy może miałam światu coś do udowodnienia? Wiedziałam jedynie tyle, że to była już moja ostatnia ucieczka. Jedyny sposób, by ocalić to co jeszcze ze mnie zostało, zanim i mnie pochłonie ciemność. Miałam jednak bardziej niecierpiące zwłoki problemy, którymi musiałam się zająć. Dwóch perkusistów, a basisty brak. I kogo miałam, kurwa, wybrać? Oboje mieli pieprzony talent, którego nie chciałam marnować. Zaś bez kogoś ciągnącego za cztery struny mogłam równie dobrze pocałować marzenia o kapeli w dupę. Chociaż nawet wtedy znałam rozwiązanie problemów, mimo że ten pomysł cholernie mi się nie podobał.
  2. **Ruby jest w szoku jak szybko gazeta wypuściła artykuł, słysząc strzały niespełna pół godziny wcześniej z wynajmowanego apartamentu kilka ulic dalej. Czytając artykuł, burknęła jedynie pod nosem.** "Niech skurwysyny upublicznią nagrania z bodycam'ów, jak by nie czuł się zagrożony to by do nich nie pruł."
  3. **Vince Davenport padł ofiarą clickbaitu, spodziewając się ostrego pornola. Widząc jednak treść filmu, z zawiedzeniem zamknął kartę.**
  4. **Ruby kupiła wersję Deluxe, by umieścić album Soulsów na półce obok legendarnych albumów Dumpster Kids i Raven Lockheart. Zapalniczkę zostawiła sobie jako zamiennik dla swojego starego, zmęczonego życiem Dippo, zaś bluzę wystawiła na eBayu dla pechowców, którzy nie załapali się na kupno wersji Deluxe przed jej wyprzedaniem.**
  5. **Pewna shitposterka pod pseudonimem 'ant1z0e' ((Zoe LaRue)), szukając zajęcia na wyjątkowo nudne popołudnie, trafiła przypadkiem na piosenkę i przeanalizowała jej treść. Pod filmem zostawiła komentarz:** "denna gwiazdka jednej piosenki" lmaooooo ironia to suka 😂😂😂 boli cie bycie twarza w tlumie i wybijasz sie na jakichs pseudocelebrytach, zaden z nich ci poprzeczek nie postawi bo nawet z progiem zwalniajacym masz problem **ant1z0e wrzuciła klip na boardy 4chanowe i Redditowe, nagabując więcej ludzi do hejtu.**
  6. **...których właścicielka szuka muzycznych talentów do zasilenia składu kapeli w klimatach punk rockowych. Plakaty to zwykłe, kiepsko skserowane kartki A4 poprzylepiane taśmą do ścian i słupów wzdłuż deptaka Vespucci-Del Perro, parkingu i głównej ulicy. Po wpisaniu podanego na plakacie handle na Lifeinvader wyświetlał się profil Ruby Cooper.** **Zarówno przechodnie jak i monitoring mógł zaobserwować kobietę w luźnych ciuchach, która chodziła i rozwieszała je kompletnie samotnie. Zdecydowanie nie wyglądała na kogoś z pozwoleniem na takie reklamy.**
  7. **Elijah Gibbons przeczytwaszy artykuł zaczął wspominać, jak kompletnie upieprzył tylnie amortyzatory po cięciu zwojów w swoim pierwszym wozie marki Annisa.**
  8. **Ruby zamówiła z ciekawości jeden egzemplarz w twardej okładce, by mieć jakąś lekturę podczas wegetatywnego wylegiwania się w łóżku.**
  9. jjordan

    Ruby Cooper

    PODSUMOWANIE #1 Po dwóch miesiącach ciężkich prac, MOXXXY wraz z Ruby i Seth'em Dagaard ukończyli projekt zatytułowany Relics of the Past. Brzmienie EP'ki mocno odeszło od imprezowych brzmień, do której przywykli słuchacze MOXXXY, skupiając się tym razem na poważniejszych motywach dotyczących problemów trapiących współczesne społeczeństwo, jak i na wewnętrznych przeżyciach artystów. Zajmując cztery piosenki z sześciu, Ruby starała się odnaleźć w kompletnie nowym dla niej gatunku muzycznym, jednocześnie próbując tchnąć w nie punkowego ducha, jak i cząstkę siebie. Każdy jej tekst dotykał innego motywu, poczynając od krytyki wirtualnych rzeczywistości, poprzez krytykę elit, kończąc na bardziej osobistych motywach - prymitywnym instynkcie przetrwania, jak i bitwie o własny umysł pożerany przez jej otoczenie i przeżycia. Twórczość Ruby jednak odbiła się pustym echem, nie trafiając do odbiorców z zamierzonym efektem. Mimo to, sam projekt MOXXXY przyjął się pozytywnie wśród jej fanów. Wizerunek Ruby ocieplił się też za sprawą decyzji MOXXXY o oddaniu zysków z EP Relics of the Past na rzecz szpitala dziecięcego w Phoenix, co spotkało się z aprobatą nawet wśród magazynów plotkarskich ((page na LI usunięty, więc bez linku)). Poza krótką promocją singla '[DIS]CONNECTED' na swoim profilu Life Invader, jej media społecznościowe nadal są wyjątkowo ciche, a ostatnie posty jakich można się doszukać sięgają przeszło dwóch lat, do czasów swojej "świetności" na muzycznej scenie Santos. Niewiele wiadomo na temat jej obecnych planów. Krążą jedynie plotki o jej rzekomej wprowadzce spowrotem do miasta i obietnicach związanych z projektami muzycznymi wychodzącymi spod jej własnego imienia, choć ciężko doszukać się w nich jakiegokolwiek wiarygodnego źródła.
  10. **Ruby z bananem na gębie śledziła całą dramę od jej początku. Wciąż niedowierza jak niektóre jednostki potrafią być kompletnie odłączone od rzeczywistości.**
  11. **Na twarzy Ruby po raz pierwszy od roku zawitał szczery uśmiech, widząc swoje starania w budce przekształcone w arcydzieło; wszystkie butelkowane wątpliwości uszły z niej jak powietrze z balonu, zastąpione ogromnym poczuciem dumy. Tą dumę przyćmiewa jedynie poczucie dumy z Judy zrzekającej się zarobku na rzecz szpitalu dziecięcego.** **Ruby po premierze chwyciła za telefon, wysyłając SMS do Judy.** "[...] w końcu możemy odpocząć, nie?"
  12. jjordan

    Ruby Cooper

    PART 2 Zdążyłyśmy nagrać ledwo jedną piosenkę, nim 101 Records się zamknęło. Blake Rawlings, właściciel studia, zarobił kulkę. W tamtej chwili czułam się jakby ciążyło nade mną jakieś pieprzone fatum, które śledziło mnie przez całe życie. Każdy zespół, w którym byłam, rozpadał się w góra kilka miesięcy, współprace kończyły się szybciej niż zaczynały, a teraz nawet nie mogłam dokończyć tego pierdolonego projektu z Judy. Nie wspominając o moim fatalnym życiu prywatnym i zawodami miłosnymi. Więc, yeah, miałam chwilę zwątpienia czy w ogóle dociągniemy to do końca. Powoli znowu zaczęłam się staczać i zataczać, zarówno po wynajętym pokoju, jak i we własnych myślach, gapiąc się w coraz to bardziej przejrzyste dno butelki. Wolałam to niż płakać komuś na ramieniu. W najlepszym wypadku mogliby mnie co najwyżej poklepać po plecach, uśmiechając się z politowaniem i zapewniając, że 'będzie okej', albo że 'rozumieją przez co przechodzę'. Pieprzony tupet. Moją jedyną opcją była Raven, ale nie chciałam, by znowu oglądała mnie w tym stanie. Przeszła przez wystarczająco dużo. Jakbym zwaliła się jej na głowę jeszcze ze swoimi problemami, byłabym niewiele lepsza niż jej sukowata, biologiczna matka. Uświadomiłam sobie po raz kolejny, że jestem sama. Gdyby Cerys tutaj była, rzeczy toczyłyby się zupełnie inaczej. Teraz jednak pozostają mi tylko wspomnienia... Potrzebowałam dwóch tygodni i cholernego cudu, by wyjść z tego mentalnego kurwidołka. Mój... 'cud' przyszedł w postaci Eelisa Forsberg - wokalisty tych okultystycznych skandynawskich świrów z Soul Evisceration, a teraz na dodatek głowy Astaroth Records. MOX dostała od niego ofertę zaledwie kilka dni po likwidacji 101 i to taką, której raczej nie mogła odmówić. Przynajmniej jeśli nie chciała zawiesić tego projektu na kilka następnych lat, skazując go na zbieranie kurzu w archiwum. Dostała pełną autonomię nad swoją twórczością, wolność słowa i kącik, w którym znowu mogła czynić swoją magię. Ja z kolei, w chwilach wolnych od picia i szukania miejsca na kolejny nocleg, napisałam kilka kolejnych tekstów pod sample. Całkiem to zabawne jak kreatywny człowiek się robi, gdy zaczyna tonąć. Plus, było kilka rzeczy które musiałam z siebie wyrzucić... '...ostatnim tchem, podniosę się ostatnim tchem, zabiję Cię...' Przy pierwszej wizycie w studiu okazało się, że moja reputacja jednak nadal mnie wyprzedzała... albo może jej brak? Eelis kojarzył moją facjatę z fiasku Velvet Bangtail, kiedy nieuchronnie władowałam się pod ostrzał w sam środek dramy między nimi a ich ex-gitarzystką. Co prawda robiłam to tylko dla pieniędzy, mimo że dzieciaki miały potencjał. Większym szokiem jednak był zaproponowany mi kontrakt - co prawda nie dosłownie, ale Eelis jasno na to wskazywał. Nie mogłam jednak odeprzeć uczucia, że coś tutaj śmierdzi. Był narwany, głodny talentu pod swoim skrzydłem. Wątpię, by po jednym moim przedstawieniu z Velvet był gotowy na taki ruch. Nie wydawał się na głupiego, więc raczej zaczął grzebać w mojej historii, w szczególności po tym w jakim świetle Brent przedstawił mnie w wywiadzie. Mimo to, jest jedna rzecz, której nauczyłam się w życiu - jeśli ktoś rozkłada przed Tobą czerwony dywan na powitanie, nie ma szczerych intencji. Nawet jeśli miało by tak nie być, to wolałam być w błędzie niż mieć rację rok później. Na razie musiałam skupić się na tym projekcie, skończyć co zaczęłam. Dopiero wtedy mogłabym zacząć rozważać jakiekolwiek opcje. W międzyczasie miałam tylko nadzieję, że Judy się na tym nie przejedzie. Jeśli kogoś byłoby mi szkoda w tym pojebanym mieście, to właśnie jej. Jakieś kilka tygodni później wpadłam do studia, by skończyć z Judy dwie pozostałe piosenki. Właśnie wtedy poznałam Seth'a Dagaard, przysypiającego na studyjnej kanapie z telefonem w ręku. Całkiem uroczy typ, chociaż był chyba równie zaskoczony co ja, że nie będę jedynym feat'em na tym krążku. Defacto Judy nic mi o tym nie wspominała, ale... jakoś mi to nie przeszkadzało. Im nas więcej, tym raźniej. A przy okazji miałyśmy trzecią głowę do pomocy. Wtedy już od tygodni głowiłam się jak dokończyć tekst do kawałka, który finalnie skończył z nazwą 'Broken Mirror'. Gdyby nie pomysły Setha i Judy, to siedziałabym nad tym jeszcze i dobre kilka kolejnych. I mimo, że efekt końcowy był naprawdę zajebisty, to sama już nie wiem... ta piosenka miała być moją terapią, wyrzuceniem z siebie tego co mnie trapi, w czym tkwię, a nie potrafiłam jej skończyć. Jakbym nie mogła zamknąć pewnego epizodu w swoim życiu bez czyjejś pomocy. Zawsze starałam się być samodzielna, sama stawiać czoła konsekwencjom i życiu, tak bym nie była nigdy nikomu dłużna. Tak było odkąd zostałam wykopana z gniazda, i tak miało pozostać - twardodupna JA kontra świat. Ale jak wspomnę wstecz, gdyby nie ludzie, nawet Ci których nie wspominam najcieplej, nigdy nie dałabym sobie rady. Może cała ta samodzielność tkwiła tylko w mojej głowie? Cały mój charakter, osobowość... może to po prostu figment mojej własnej wyobraźni, różniącej się od rzeczywistości? Może po prostu byłam tak zakochana w samej idei ciężkiego życia, że sama próbowałam je sobie utrudniać na każdym kroku? Albo, może, po prostu za głęboko się w to wczytuję. To tylko durna piosenka. ----------------------------------------------------------------------------------- Data premiery Relics of the Past zbliżała się gigantycznymi krokami. Judy pracowała w pocie czoła, by postawić wszystkie kropki nad 'i' i dociągnąć każdy najmniejszy detal do perfekcji. Prace nad klipem do kawałka z Ronnie'm ugrzęzły na niepewnych wodach, a szkoda. Chciałam znowu zobaczyć swoją mordę w profesjonalnej kamerze, ale jednak nie było mi to chyba dane. Ale to nie to było ważne. Ważniejszy okazał się cel całego tego albumu. Kilka dni przed premierą Judy wyleciała do mnie z pomysłem, by cały zarobek oddać na chore dzieciaki w jej rodzinnym mieście. Wpierw byłam nieco wkurwiona. I nie jest to reakcja, z której jestem dumna, ale jednak... poświęciłam na ten projekt dużo czasu żyjąc w przekonaniu, że coś na tym zarobię, choćby tyle by przetrwać kolejny miesiąc. Ale w pewnym momencie coś mnie uderzyło. Czy potrzebowałam tej kasy? Nie. Idąc na swoją emeryturę Raven zostawiła mi spory 'spadek'. Pamiętam, że w tamtym momencie miałam ochotę ją zwyzywać od suk i wepchnąć jej ten czek do gardła, bo suma była zdecydowanie zbyt duża jak na mój wkład w jej karierę. Ale znałam ją dostatecznie dobrze - nawet po tym wsunęła by mi go pod drzwiami, albo wysłała go listownie. Albo użyłaby jebanych prawników z wytwórni, żeby siłą wpłacić je na konto z moim imieniem. Do dzisiaj nie lubię ich tykać, mimo że zapewniają mi pewien komfort psychiczny. Więc, koniec końców, przystałam na propozycję Judy. Nie byłam świadom, że chciała się zrzec SWOJEGO zarobku, zaś mi chciała zapłacić w pełni, ale podjęłam decyzję której nie zamierzałam zmieniać w żadnym stopniu. Inni potrzebowali tych pieniędzy bardziej, podczas gdy ja miałam wygodną poduszkę na wypadek jakbym spadła z cienkiej linii, na której balansowałam ostatkiem sił na własne życzenie. W głowie echem odbijało mi się jeszcze tylko jedno pytanie. Co dalej?
  13. jjordan

    Ruby Cooper

    CHAPTER II | (CYBER)PUNKS AIN'T DEAD **Ruby Cooper zajechała do wieży 101 Records. Z odpaloną fajką w ustach, szybko czmychnęła przez hol i wpakowała się do windy.** Nigdy nie pałałam wielką miłością do muzyki elektrycznej. Poza okazjonalnym rave'm, na który szłam z kumplami by się naćpać bardziej niż bawić, powiedziałabym raczej, że nie miałam nic wspólnego z tym gatunkiem. A tym bardziej z ich subkulturą... czy raczej subkulturami? Ale kłamałabym mówiąc, że oferta Judy mnie nie zaintrygowała, bo zaintrygowała mnie okropnie. W szczególności, że była pierwszą klientką - jakkolwiek nienawidziłabym tego słowa - która chciała użyć mojego wokalu jako główny element piosenki, a nie wypełniacz drący się gdzieś na trzecim planie. Nigdy nie bałam się wyzwań, więc postanowiłam, że... kurwa, w sumie czemu nie? Odskocznia od rutyny. **Dojechała na swoje piętro i poczekała, aż drzwi się otworzą. Biorąc pierwsze kroki w studiu, oślepił ją porażający blask neonowego znaku "101". Kilka kroków dalej, gdy tylko wyszła zza ścianki oddzielającej coś, co na swój sposób można by nazwać kolejnym lobby, powitała ją Judy.** Judy wyglądała mniej więcej tak, jak się spodziewałam - młoda, przekłuta ze swoim unikatowym, współczesnym stylem. I mimo to zdawała się... nie pasować tutaj. Jej autentyczny, krzyczący "TO JESTEM JA" styl bycia mocno kłócił się z chłodnym profesjonalizmem, w jakim zaprojektowali wnętrze, byle by stwarzało pozory jakiegoś statusu, czy w sumie raczej prestiżu. Ale przynajmniej poczułam się nieco lepiej, gdy obtoczona sztucznością znalazłam kamratkę, która miała w to po prostu wyjebane. Mimo, że dzieliło nas sporo - ona w AirMaxach, ja zaś w glanach... tkwi w tym gdzieś piękna metafora o życiu. A przez to wszystko na chwilę zapomniałam nawet, że capię jak knur, a koszulkę ostatni raz zmieniałam trzy dni temu. Kolejna rzecz na liście - prysznic. **Dziewczyny weszły do pokoju, który faktycznie można by określić mianem "studia".** Cóż, odmówiłam whisky. Niezbyt mi się to uśmiechało, szczególnie obgadując biznesy, ale jeszcze mniej mi się uśmiechało, by moje imię było wysmarowane we wszystkich lokalnych szmatławcach jako suka, która zamordowała rodzinę w wypadku samochodowym. Jakkolwiek brutalnie by to nie brzmiało, rzeczywistość jest jaka jest. Na dobrą sprawę nie pamiętam większości tej konwersacji. Pamiętam mój czerstwy żart o kanapach, które przypominały te z pornoli, a potem... Nie wiem, szło to jakoś w tę deseń. Później pamiętam już tylko imię Cardi B i siebie nazywającą ją backstage'ową dupodajką. Ale spotkanie raczej można było zaliczyć do tych udanych. Nie podpisałyśmy chyba nawet żadnej umowy, ale... nawet jeśli miałaby zamiar mnie wydymać, to by mi to wisiało. Tak czy siak, potrzebuję tylko rozgłosu, a cała reszta planów ruszy sama, powoli. Potem pamiętam już tylko północną kolację w Wigwamie - herbata, dwa tosty z serem i naleśnik z bitą śmietaną i malinami na deser. Kimnęłam się na jakimś parkingu przy wylotówce z miasta i cały cykl zaczęłam na nowo, choć tym razem desperacko usiłowałam znaleźć jakiś prysznic i wylądowałam na Vespucci Beach. Chociaż sama nie wiem, czy wyszłam spod tego publicznego prysznica czystsza, czy brudniejsza. Dość szybko się jednak okazało, że Judy to jebana nerdziara. I to ta z tego przyjemniejszego sortu - muzyka to dla niej nie tylko samoekspresja i pasja. Widząc co ona czyni na tym komputerze... nie jedna osoba zzieleniała by z zazdrości. Nie ma tam chwili zastanowienia, jedynie prędkość i precyzja. Wokal za głośny, reverb nie taki? Dwa kliknięcia i problem załatwiony. Sama jej znajomość programu mogłaby zostać zaliczona jako forma sztuki, a co dopiero gdy dojdziemy do tego co faktycznie tworzy. Poświęca współczesny idealizm produkcyjny na rzecz czegoś, co brzmi bardziej ludzko; przepełnione emocjami jakie nią targają w danym momencie. Czuć, że chuj ją obchodzi co ludzie pomyślą, póki ona sama z siebie daje stówę z odsetkami. I to jest całkiem... piękne. Ale nie o samą muzykę chodzi. Jakbym jej się dała, dosłownie udusiła by mnie faktami na temat cyberpunk... nie tylko o gatunku, ale też tej grze o której było głośno kilka lat temu. Temu czułam się też znacznie bardziej szczęśliwa, kiedy mój tekst spodobał jej się praktycznie od razu. W pięć sekund wpakowała mnie do budki, by to nagrać, a całość zajęła nam... niecałą godzinę? I przyznam - pociłam się jak pieprzona świnia starając się wymyśleć jak najwięcej dwuznacznych metafor technologicznych w tym cholernym kawałku. Ale końcowy efekt był tego wart. **Ruby zaczęła śpiewać tekst do "(dis)connected", czytając wersy z wymiętolonej kartki trzymanej w dłoni.** I to było tyle. Dwie próby wokalne, potem trzecia do adlibów i moja robota była tam skończona. Judy była wyjątkowo podekscytowana, w sumie równie mocno co ja. Nie wiem dlaczego, ale śpiewanie - czy raczej, darcie mordy - w tej budce obudziło we mnie pewne emocje, które od dawna hibernowały w najodleglejszych zakątkach mojej psychy. Czułam się jak nowo narodzona, jak gówniara która pierwszy raz stała z gitarą na scenie przed nieznajomymi. Brakowało mi tego. Tak czy siak, zawinęłam się stamtąd po pół godziny patrzenia tępego wpatrywania się w magię, którą czyniła Judy. Teraz wszystko w dłoniach mojej pół-siwej pani inżynier, mi pozostaje czekać na cynk. I wszystko szło jak po maśle, ale... cóż. Powiedzmy sobie szczerze - jeśli nic by się nie odpieprzyło w tym czasie, to Santos nie byłoby w swojej formie. CDN (bo post już dostaje pierdolca od rozmiaru)
  14. **Ruby Cooper udostępniła materiał na swojej mocno nieaktywnej tablicy LI, starając się go rozpowszechnić po punkowym środowisku Los Santos i New York, gdzie posiada jeszcze jakikolwiek following.**
  15. jjordan

    Ruby Cooper

    CHAPTER I | NEW DAWN **Ruby Cooper wróciła do Los Santos po dwudniowej podróży z Colorado Springs, Colorado. Przespała się w swoim minivanie stojąc na jednym z punktów widokowych pod znakiem Vinewood, w bezpiecznym dystansie od miejskiego zgiełku wielkiego miasta.** [ziewnięcie] Miasto Świętych... [prychnięcie] Yeah, jasne. Nieważne ile razy próbuję stąd uciec, to miasto zawsze znajdzie jakiś sposób żeby na nowo wkraść się do mojego życia. Z jednej strony medalu bezdomni na każdym kroku, dzieciaki biegające z narkotykami i bronią, rabunki w biały dzień i przećpane świry krzyczący o końcu świata... Choć może oni akurat mają rację. A z drugiej? Chuja warci celebryci, którzy już dawno stracili kontakt z Ziemią, wybotoksowane laski marzące o karierze influencerko-modelki, gównażeria przejmująca się bardziej nowymi trendami niż walącym się dookoła nich światem. A wszystko, kurwa, okraszone łżącymi przez zęby politykami przejmującymi się bardziej ideologią TIQA+ niż komfortem życia przeciętnego obywatela. Ląd wolnych, dom odważnych... gdyby odwaga objawiała się ślepotą i głupotą. Jeśli ktoś by mnie zapytał - "Więc po co tutaj wracasz?" - nie wiem co bym odpowiedziała. Większość moich kumpli albo gryzie piach, siedzą w kiciu albo są tak zajęci swoim życiem, że nie ma w nim na mnie miejsca. Doświadczyłam tutaj więcej śmierci i pierdolonego smutku niż w jakimkolwiek innym kurwidołku. Ale jednak nigdzie nie czuję się tak w domu jak tutaj. Może się po prostu starzeję i łapie mnie nostalgia, a może fakycznie jest w tym mieście coś wyjątkowego? Coś pod tysiącem sztucznych, plastikowych warstw? No i gdzie lepiej zrobić karierę muzyczną, jak nie tutaj? Mimo, że na dużej scenie nie stałam już dobre dwa lata. [westchnięcie] Czas się zwijać. Ssie mnie na fajkę, a ostatnią wyjarałam wczoraj przed snem. **Ruby Cooper zajechała na pobliską stację benzynową by zaliczyć poranną toaletę i umyć zęby. Przemyła twarz, przez dłuższą chwilę wpatrując się we własne, zmęczone odbicie w lustrze.** Fuck, to poważnie już dwa lata...? Ostatni występ z Raven pamiętam jak przez mgłę. Pamiętam tylko tą galę z nagrodami i setki celebrytów na widowni, których sam widok przyprawiał mnie o mdłości. Nie pasowałam tam. Nie chciałam pasować. Wciąż, brakuje mi tego. Oślepiających świateł, ogłuszających głośników i huk tłumu śpiewającego razem z nami. Wrażenia nie do opisania. Ale póki co muszę się zadowolić tym, co mam – graniem z niszowymi, undergroundowymi kapelami. A lata spieprzają w mgnieniu oka. Starzejesz się, stara... a na dodatek wyglądasz i cuchniesz jak gówno. Jeez', ale bym się teraz władowała w gorący prysznic... Choć to mi przypomniało – gdzie do kurwy nędzy podział się Brent? Minęły prawie dwa miesiące od koncertu Velvetów a słuch po nim zaginął. Dex i Theo pewnie też chuja wiedzą. Nie byłabym w szoku, jeśli jego wygadana morda w końcu nadziała się na kogoś, kto nie był zbyt rozmowny. Ot, po prostu, kolejna dusza pochłonięta przez Santos. Trochę to śmieszne; koleś chciał mnie wynająć na stałe, a po jednym koncercie zapadł się pod ziemię, nawet nie przedstawiając mnie swojej menedżer. Może z zazdrości, że szmatławce zaczęły wypisywać o mnie zamiast o nim? Chociaż może coś pomyliłam? Na naszym pierwszym spotkaniu miałam tak pojebanego kaca że to cud, że dojechałam w jednym kawałku. Jedyne, co dobrze pamiętam z tego dnia, to drzemka na stacji benzynowej niecały kilometr dalej. Powinnam przestać pić... **Ruby Cooper kupiła zestaw śniadaniowy składający się z kanapki, kawy, batona i świeżej paczki papierosów. Zaczęła od ostatniej pozycji na menu, przez chwilę kompletnie ignorując inne potrzeby organizmu.** [śmiech] Finlandzkie śniadanie, kolejny dzień z rzędu... Smak papierosów za każdym razem przypomina mi, że nadal żyję. Mimo, że chyba nie powinnam. Przy tylu kuriozalnych rzeczach, jakie odbyły się w moim życiu, możnaby napisać całkiem niezły dokument. Bujanie się przy dwóch klubach motocyklowych, którzy koniec końców postanowili się rozstrzelać i wysadzić, psychopatyczna partnerka koleżanki która chciała wpakować mnie do piachu za samą próbę wyciągnięcia jej z toksycznego związku, zatargi z rosjanami i albańczykami... I Cerys. Kurwa mać, Cerys... **Ruby Cooper zamarła, jej myśli przez chwilę kompletnie pochłonięte przez nagłą falę żałobnego smutku.** **'Bzzt bzzt'. Wibracja delikatnie przemasowała jej udo, przywracając jej świadomość spowrotem na Ziemię.** **Ruby Cooper wyciągnęła swój telefon, odczytując przysłaną jej wiadomość.** Moxxxy... Słyszałam coś o niej. Ponoć podziemna królowa electro, czy coś w tym stylu. Przynajmniej tak mówiła mi koleżanka. Niby nie moja brocha, ale... [syknęła na głos] Potrzebuję roboty. A skoro jest w Los Santos, to równie dobrze mogłabym ubić dwa ptaki jedną strzałą. Przynajmniej sprawdzić co ma w planach. Ciekawsze to niż kolejny koncert w jakiejś zapyziałej norze na drugim końcu Stanów.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie

Umieściliśmy na Twoim urządzeniu pliki cookie, aby pomóc Ci usprawnić przeglądanie strony. Możesz dostosować ustawienia plików cookie, w przeciwnym wypadku zakładamy, że wyrażasz na to zgodę. Warunki użytkowania Polityka prywatności Regulamin